„Kij w trzy dychy” – Jerzy Urban (felieton), tygodnik „NIE” nr 41 / 2020

Piszę toto w niedzielę 4 października, dokładnie w 30. rocznicę pierwszego wydania „NIE”. W czasopiśmie zaznaczyliśmy ją w zeszłym tygodniu. Przedrukowaliśmy siermiężną pierwszą debiutancką stronę nowego tygodnika, a na niej mój programowy wstępniak. Przytaczam go powtórnie, gdyż wymaga rozliczenia się po dziesięcioleciach z zapowiedzi. Nazwałem go manifestem i podpisałem, nie szczędząc nazwiska.

„Wszczynamy nasze polityczne NIE. Będziemy szydzić z rzeczy poważnych i weselić się ze smutnych. Świętości nie szargane umierają z nudów. Pospieszmy je ratować.

»NIE« ma być niedobre. W kraju, gdzie cokolwiek się robi – robi się źle, przyrządzenie dobrego czasopisma byłoby narodowym odszczepieństwem. Rozdyma nas patriotyzm i partactwem wyrazimy plemienną solidarność.

Polacy chodzą obrażeni na wszystkich i wszystko. Damy dużo nowych, dobrych powodów do obrazy. Ludzie to kupią”.

Świętości szargamy, ale na ogół cudze. W nudę mamy niestety swój wkład. Zapowiedź wydawania marnego czasopisma spełniamy tylko częściowo. Nikt nigdy nie spełnia całkowicie wszystkich swoich obietnic, nawet sprawna kuma. Powodów do obrazy na nas dajemy za mało, ale to nie nasza wina. Z biegiem dziesięcioleci do „NIE” przywykają nawet jego wrogowie. Wieściłem, że ludzie to kupią, i oni to robią. Dziesięć razy mniej niż w latach dziewięćdziesiątych, ale teraz z tygodnia na tydzień sprzedaż rośnie. Reasumując: nie muszę się wstydzić deklaracji programowej.

W latach dziewięćdziesiątych „NIE” krzepiło sieroty po socjalizmie i broniło ich. Ludzie PRL doświadczali bowiem degradacji. Upadłą stawała się zaś nie tylko była nomenklatura. W epoce po 1990 r. sprzedawczyni w sklepie spożywczym przestawała być członkiem miejscowej elity decydującym o tym, komu sprzeda mięso spod lady. W systemie wolnorynkowym stawała się pariasem, kupowała więc „NIE”, by ocalić godność. Potem broniliśmy zdegradowanych przez ekonomiczny liberalizm. Teraz prześladowanych przez prawicowy totalitaryzm.

Sądzę, że przez całe 30 lat zajmowaliśmy pozycję częściowo trafną, a nawet jeśli błędną, to potrzebną.

Obrzydzaliśmy Kościół katolicki z początku jako jedyni. Z czasem antyklerykalizm stał się postawą masową. „NIE” na tym i na innych polach traciło więc oryginalność. Taki jest los wszystkich, których racje zaczynają górować. Podobnie stało się z naszą walką z nacjonalizmem i fetyszyzowaniem Polski i polskości. Z solistów stawaliśmy się chórzystami.

Trwa teraz w Polsce festiwal Urbanowski. Sądzę, że zwiększy wzięcie naszego tygodnika. Albo przeciwnie, bo spowoduje przesyt wszystkim, co się ze mną wiąże. Umówiony jestem na rozmowy potrzebne do szóstej z kolei książki biograficznej o mnie. Jako bohater opowieści zbliżę się więc do roli Wałęsy, Tuska, Lecha Kaczyńskiego. Ścigam nawet Koziołka Matołka. Koń by się uśmiał, a ja wraz z nim. To, co firmuję, staje się tak pokupne, że podnosimy cenę „NIE”, co zostało zapowiedziane przez redakcję, chociaż dopiero na dziewiątej stronie naszego tygodnika w nadziei, że mało kto tam dotrze. Większość nabywców będzie więc miała niespodziankę w przededniu rocznicy Wielkiej Rewolucji Październikowej.

Olga Tokarczuk napisała w „Polityce” zresztą mało odkrywczo: „O ile w globalizującym się świecie różnice między kulturami i etniami zanikały, o tyle przepaść między generacjami rosła. Coraz wyraźniejszy staje się konflikt między starymi a młodymi. Wnuków od dziadków dzieli dziś więcej niż kiedyś mieszkańców Nowego Jorku od Sandomierza”.

Doświadczyłem tego, że starzec może ten dystans zniwelować. Wystarczy, żeby wszedł na terytorium gówniarzy do internetu i błaznował tam tak, jak oni lubią. Aby być zauważonym przez obcą społeczność, należy nauczyć się jej języka. To nic nowego. Przy tym jestem dziadygą w ogóle nieznającym internetu. Gram na instrumencie, którego nie widzę i nie słyszę. Jakież to proste, gdy melodia jest prymitywna.

Walkę pokoleń łagodzi ich wzajemne podlizywanie się sobie. Zmagania zawsze bowiem wygrywają młodzi, ale przeważnie na starość. Wciąż teraz mam ochotę wyjechać na urlop ze swojego realnego życia i folguję tej potrzebie, idąc spać w dzień, jak gdyby noc to była.

Osoba będąca uznanym autorytetem podpowiedziała mi, że powinienem młodzieży oddać redagowanie „NIE”. Ani myślę. Niech młodzież zakłada własne trybuny na swoje konto. Gdy byłem wpływowym rzecznikiem rządu, przyszedł mój były szef, ostatni naczelny tygodnika „Po Prostu”. Chciał, żebym poparł jego odtworzenie. Powiedział, że znowu pragnie porwać młodzież. Od zamknięcia „Po Prostu” przez władze PRL mijało akurat 30 lat. Odpowiedziałem, że jeżeli rozsądna grupa młodych pragnie po swojemu meblować ten kraj, niech założy własne nowe czasopismo, porywając rówieśników. Nawiązywanie do szlagieru sprzed trzech dziesięcioleci nie ma sensu. Bezowocnie szukałem takiego niezwiązanego z „Solidarnością” grona, by zapewnić mu papier i kolportaż. Wkrótce, po wyborach 4 czerwca 1989 roku, do otwarcia czasopisma lub gazety nie potrzeba było żadnej protekcji. Moi koledzy sprzed trzech dziesięcioleci wznowili więc wydawanie tygodnika o nazwie „Po Prostu”. Ten wtórny wobec „Wyborczej” treścią swoją twór nie miał nabywców – upadł, zanim został zauważony. Nawiązywanie do znaków firmowych przeszłości stanowi gwarancję niepowodzenia.

Dodaj komentarz