Część druga
III Pierre w Petersburgu. Osamotnienie; lektura książek masońskich. Przyjazd hrabiego Willarskiego. Próba, jakiej podlega Pierre, i ceremonia przed wstąpieniem do loży masońskiej.
IV Zebranie loży masońskiej z okazji wstąpienia Pierre’a do masonerii.
III
Przybywszy do Petersburga Pierre nikogo nie zawiadomił o swym przyjeździe, nigdzie nie bywał i całe dnie spędzał na czytaniu Tomasza àKempis, książki, którą dostarczył mu nie wiadomo kto. Pierre czytając tę książkę pojmował jedno i to samo: pojął jeszcze przez siebie nie znaną rozkosz wiary w możliwość osiągnięcia doskonałości i w możliwość braterskiej i czynnej miłości między ludźmi, którą przed nim odsłonił Osip Aleksiejewicz. W tydzień po przyjeździe wszedł wieczorem do jego pokoju młody Polak, hrabia Willarski, którego Pierre znał powierzchownie bywając w petersburskim towarzystwie. Wszedł z tym wyrazem oficjalnym i uroczystym, z jakim wchodził doń sekundant Dołochowa, a zamknąwszy za sobą drzwi i przekonawszy się, że w pokoju prócz Pierre’a nie ma nikogo, zwrócił się do niego.
— Panie hrabio, przybyłem z poleceniem i propozycją — oświadczył nie siadając. — Osobistość bardzo wysoko postawiona w naszym bractwie zabiegała o to, żeby pan został przyjęty do stowarzyszenia przed terminem, i zaproponowała mi, żebym został pańskim poręczycielem. Uważam za swój święty obowiązek spełnić wolę tej osoby. Czy życzyszsobie, panie hrabio, wstąpić za moją poręką do społeczności wolnych mularzy?
Zimny i surowy ton człowieka, którego prawie zawsze widywał na balach uprzejmie uśmiechniętego, w towarzystwie najświetniejszych kobiet, zaskoczył Pierre’a.
— Tak, życzę sobie — rzekł Pierre. Willarski pochylił głowę.
— Jeszcze jedno pytanie, panie hrabio — powiedział — na które, proszę, byś mi nie jako przyszły mason, ale jako uczciwy człowiek (galant homme)odpowiedział z całą szczerością: czyś się wyrzekł swych dawnych przekonań, czy wierzysz w Boga?
Pierre zastanowił się.
— Tak… tak, wierzę w Boga — oświadczył.
— W takim razie… — zaczął Willarski, lecz Pierre przerwał mu:
— Tak, wierzę w Boga — oświadczył jeszcze raz.
— W takim razie możemy jechać — oznajmił Willarski. — Moja kareta jest do pańskich usług.
Przez całą drogę Willarski milczał. Na pytanie Pierre’a, co ma robić i jak odpowiadać, Willarski odrzekł tylko, że bracia godniejsi niż on doświadczą go, a Pierre’owi pozostaje tylko mówić prawdę.
Wjechali w bramę dużego domu, w którym mieściła się loża, a przeszedłszy ciemnymi schodami, weszli do niewielkiego, oświetlonego przedpokoju, gdzie bez pomocy służby zdjęli futra. Stąd weszli do innego pokoju. Przy drzwiach ukazał się jakiś człowiek w dziwnym stroju. Willarski podszedł do niego, powiedział coś cicho po francusku i zbliżył się do niedużej szafy, w której Pierre zauważył ubrania, jakich jeszcze nie widział. Willarski wyjął z szafy chusteczkę, zasłonił nią Pierre’owi oczy i zawiązał z tyłu na węzeł, przy czym boleśnie zagarnął w węzeł jego włosy. Po czym nachylił go ku sobie, ucałował i wziąwszy za rękę gdzieś poprowadził. Włosy zaciągnięte supłem sprawiały Pierre’owi ból, krzywił się więc i uśmiechał, jakby czymś zawstydzony. Niepewnymi, bojaźliwymi krokami posuwała się za Willarskim jego ogromna postać ze spuszczonymi rękami, z twarzą skrzywioną i uśmiechającą się.
Przeprowadziwszy go z dziesięć kroków Willarski zatrzymał się.
— Cokolwiek by się z panem stało — oznajmił — powinieneś wszystko znieść mężnie, jeśliś postanowił wstąpić do naszej społeczności. (Pierre odpowiadał twierdząco pochyleniem głowy.) Kiedy usłyszy pan stukanie do drzwi, rozwiążesz sobie oczy — dodał Willarski. — Życzę panu męstwa i powodzenia. — Uścisnąwszy Pierre’owi rękę Willarski wyszedł.
Pozostawszy sam, Pierre wciąż jeszcze się uśmiechał. Ze dwa razy wzruszył ramionami, podnosił rękę do chusteczki, jak gdyby pragnął ją zdjąć, i znowu rękę opuszczał. Pięć minut, które przebył z zawiązanymi oczyma, wydały mu się godziną. Ręce mu zdrętwiały, nogi się uginały; wydawało mu się, że jest zmęczony. Doznawał nader złożonych i różnorodnych uczuć. Czuł strach wobec tego, co ma się z nim stać a jeszcze bardziej, żeby nie zdradzić lęku. Ciekaw był dowiedzieć się, co się z nim stanie, co się przed nim odsłoni; przede wszystkim jednak cieszył się że nadeszła chwila wejścia na drogę odrodzenia i życia czynnego, cnotliwego, o jakim marzył od czasu spotkania się z Osipem Aleksiejewiczem. Rozległo się mocne stukanie do drzwi. Zdjął przepaskę i rozejrzał się wokół. W pokoju było czarno i ciemno: tylko w jednym miejscu płonęła lampa w czymś białym. Podszedł bliżej i zobaczył, że lampa stała na czarnym stole, na którym leżała otwarta księga. Była to Ewangelia; to białe, w czym płonęła lampa, było ludzką czaszką z jej otworami i zębami. Przeczytawszy pierwsze słowa Ewangelii: „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga”, Pierre obszedł stół i zobaczył dużą i otwartą skrzynię, czymś wypełnioną. Była to trumna z kośćmi. Bynajmniej nie zdziwiło go to, co ujrzał. Mając nadzieję rozpocząć całkiem nowe życie, całkiem różne od poprzedniego, spodziewał się, że wszystko będzie niezwykłe, jeszcze bardziej niezwykłe niż to, co widział. Czaszka, trumna, Ewangelia – wydawało mu się, że tego wszystkiego się spodziewał, a nawet spodziewał się jeszcze więcej. Rozglądając się dokoła starał się obudzić w sobie uczucie rozrzewnienia. „Bóg, śmierć, miłość, braterstwo ludzi” — mówił sobie wiążąc z tymi słowami mętne, lecz radosne wyobrażenie czegoś. Drzwi się otworzyły i ktoś wszedł.
W słabym świetle, do którego Pierre jednakże zdołał już przywyknąć, ukazał się niewysoki człowiek. Człowiek ów, który widocznie ze światła wszedł w ciemność, zatrzymał się; potem ostrożnymi krokami zbliżył się do stołu i położył na nim nieduże ręce w skórkowych rękawiczkach.
Ów niewysoki człowiek miał na sobie biały skórzany fartuch, zasłaniający mu piersi i część nóg, na szyi coś w rodzaju naszyjnika, a spoza naszyjnika wystawał wysoki, biały żabot, otaczający jego podłużną twarz, oświetloną z dołu.
— Po coś tu przyszedł? — zapytał przybysz, kiedy na szmer uczyniony przez Pierre’a zwrócił się w jego stronę. — Dlaczegoś tu przyszedł nie wierząc w prawdę światła i nie widząc światła, czego od nas żądasz? Najwyższej mądrości, cnoty, oświecenia?
W tej chwili kiedy się drzwi otworzyły i wszedł nieznajomy człowiek, Pierre doznał podobnego uczucia lęku i czci, jakiego doznawał w dzieciństwie podczas spowiedzi: poczuł, że jest oko w oko z człowiekiem całkowicie obcym pod względem warunków życiowych, a jednocześnie bliskim ze względu na braterstwo ogólnoludzkie. Z biciem serca, zapierającym oddech, Pierre zbliżył się do retora (w masonerii tak nazywano brata, który przygotowywał petenta do wstąpienia do społeczności). Kiedy Pierre podszedł bliżej, poznał w retorze znajomego, Smolaninowa, ale przykra była dlań myśl, że ten, który wszedł, był człowiekiem znajomym: przybyły był tylko bratem i cnotliwym nauczycielem. Pierre długo nie mógł wyrzec słowa, toteż retor był zmuszony powtórzyć swe pytanie.
— Tak, ja… ja… pragnę się odrodzić — wypowiedział z trudem Pierre.
— Dobrze — oświadczył Smolaninow i natychmiast ciągnął dalej: — Czy wyobrażasz sobie, jakimi sposobami nasz święty związek pomoże ci osiągnąć ten cel?… — rzekł retor spokojnie i szybko.
— Ja… spodziewam się… kierunku… pomocy… w odrodzeniu się — rzekł Pierre głosem drżącym i z trudem znajdując słowa. Wynikało to i ze wzruszenia, i z braku przyzwyczajenia do mówienia po rosyjsku o rzeczach abstrakcyjnych.
— Jakie masz pojęcie o wolnomularstwie?
— Domyślam się, że wolnomularstwo to fraternité* i równość między ludźmi mającymi cnotliwe cele — rzekł Pierre wstydząc się, w miarę gdy mówił, że jego słowa nie odpowiadają uroczystości chwili. — Domyślam się…
* braterstwo
— Dobrze — oświadczył retor spiesznie, widać całkiem zadowolony z tej odpowiedzi. — Czyś szukał kiedy w religii środków do osiągnięcia swego celu?
— Nie, uważałem ją za niesprawiedliwą i nie postępowałem według niej — odpowiedział Pierre tak cicho, że retor nie usłyszał i zapytał go, co mówi. — Byłem ateistą — odpowiedział Pierre.
— Szukasz prawdy, aby w życiu kierować się jej prawami; a zatem szukasz najwyższej mądrości i cnoty, czy tak? — zapytał retor po chwili milczenia.
— Tak, tak — przytaknął Pierre.
Retor zakaszlał, złożył na piersi dłonie w rękawiczkach i ją mówić:
— Teraz muszę odsłonić ci główny cel naszego zakonu — oświadczył — a jeśli ów cel będzie zgodny z twoim, to z pożytkiem wstąpisz do naszego bractwa. Pierwszym najważniejszym celem i zarazem fundamentem naszego zakonu, na którym jest zbudowany i którego żadna ludzka siła nie jest w stanie zburzyć, to zachowanie i przekazanie potomnym pewnej ważnej tajemnicy… która doszła do nas od najdawniejszych wieków, nawet od pierwszego człowieka, od której to tajemnicy zależy, być może, los rodu ludzkiego. Ponieważ owa tajemnica jest tego rodzaju, że nikt nie może jej znać i z niej korzystać, jeśli się nie przygotuje do tego przez długotrwałe i przykładne oczyszczanie samego siebie, przeto nie każdy może mieć nadzieję, by rychło ją posiąść. Dlatego mamy drugi cel, który polega na tym, żeby przygotować naszych członków, wedle możności poprawiać ich serca, oczyszczać i oświecać ich rozum za pomocą środków przekazanych nam przez mężów, którzy się trudzili nad poszukiwaniem owej tajemnicy, i przysposabiać ich do przyjęcia jej. Oczyszczając zaś i poprawiając naszych członków, staramy się, po trzecie, poprawiać i cały ród człowieczy dając mu w osobach naszych członków przykład bogobojności i cnoty, przez co staramy się ze wszystkich sił zwalczyć zło panujące na świecie. Zastanów się nad tym, a ja znowu przyjdę do ciebie — rzekł i wyszedł z pokoju.
— Zwalczyć zło panujące na świecie… — powtórzył Pierre i wyobraził sobie swą przyszłą działalność na tej niwie. Wyobrażał sobie ludzi podobnych do niego sprzed dwóch tygodni i w myśli zwracał się do nich z pouczającymi słowami nauczyciela. Wyobrażał sobie ludzi zepsutych i nieszczęśliwych, którym pomaga słowem i czynem; wyobrażał sobie ciemiężycieli, od których ocala ich ofiary. Z trzech wymienionych przez retora celów ostatni — poprawa rodu ludzkiego — szczególnie był Pierre’owi bliski. Owa ważna tajemnica, o której wspomniał retor, choć podniecała jego ciekawość, jednak nie wydawała mu się istotna, drugi zaś cel, oczyszczanie i poprawianie samego siebie, mało go zajmował, albowiem w tej chwili czuł z rozkoszą, że już się całkowicie poprawił z dawnych błędów i gotów jest czynić tylko dobro.
Po upływie pół godziny retor wrócił, by przekazać poszukującemu owe siedem cnót, które odpowiadają siedmiu stopniom świątyni Salomona i które powinien w sobie kształtować każdy mason. Cnoty te były: 1) skromność, zachowanie tajemnicy zakonu, 2) posłuszeństwo piastującemu wyższe urzędy w zakonie, 3) obyczajność, 4) miłość ludzkości, 5) męstwo, 6) hojność i 7) miłość śmierci.
— Co do siódmej — to staraj się — oświadczył retor — częstym myśleniem o śmierci dojść do tego, żeby śmierć nie wydawała ci się już strasznym wrogiem, lecz przyjacielem… który duszę udręczoną w trudach cnoty uwalnia od niedoli życia doczesnego, aby ją zaprowadzić na miejsce nagrody i spokoju.
„Tak, tak właśnie być powinno — myślał Pierre, kiedy po tych słowach retor znowu go opuścił i pozostawił samotnym rozmyślaniom. — Tak być powinno, lecz jeszcze jestem tak słaby, że kocham swe życie, którego sens dopiero teraz po trochu przede mną się odsłania.” Lecz pozostałe pięć cnót, które przypominając sobie Pierre wyliczał na palcach, czuł w swej duszy: i męstwo, i hojność, i obyczajność, i miłość ludzkości, a szczególnie posłuszeństwo, które nawet nie wydawało mu się cnotą, lecz szczęściem. (Z radością teraz wyzbędzie się własnej samowoli i podporządkuje swą wolę temu i tym, którzy znali niewątpliwą prawdę.) Jaka była siódma cnota, Pierre zapomniał i w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć.
Za trzecim razem retor wrócił prędzej i zapytał Pierre’a, czy ciągle jeszcze trwa mocno przy swym zamiarze i czy jest zdecydowany poddać się wszystkiemu, czego od niego zażąda.
— Jestem gotów na wszystko — oświadczył Pierre.
— Muszę ci jeszcze oznajmić — rzekł retor — że nasz zakon wykłada swą naukę nie słowami jedynie, ale i za pomocą innych sposobów, które na prawdziwego poszukiwacza mądrości i cnoty działają być może nawet silniej aniżeli tylko słowne wyjaśnienia. Przybytek ów swym urządzeniem, które widzisz, ma wyjaśnić twemu sercu, jeśli jest ono szczere, więcej aniżeli słowa: być może i przy dalszej ceremonii przyjęcia zobaczysz podobny sposób objaśniania. Nasz zakon naśladuje starożytne stowarzyszenia, które swą naukę przedstawiały w hieroglifach. Hieroglif — mówił retor — to nazwa jakiejś rzeczynie podlegającej zmysłom, a zawierającej właściwości podobne do właściwości rzeczy, którą hieroglif wyobraża.
Pierre bardzo dobrze wiedział, co to jest hieroglif, ale nie śmiał mówić. W milczeniu słuchał retora i domyślał się ze wszystkiego, że zaraz zaczną się próby.
— Jeśliś zdecydowany, to winienem przystąpić do wtajemniczenia cię — rzekł retor i bliżej podszedł do Pierre’a. — Na dowód hojności proszę mi oddać wszystko, co masz cennego.
— Ależ ja nic ze sobą nie mam — rzekł Pierre, sądząc, że żąda się od niego oddania wszystkiego, co posiada.
— To, co masz przy sobie: zegarek, pieniądze, pierścienie…
Pierre pośpiesznie wydobył sakiewkę, zegarek i długo nie mógł zdjąć obrączki z tłustego palca. Kiedy to zostało uczynione, mason rzekł:
— Na dowód posłuszeństwa proszę się rozebrać. — Pierre zdjął frak, kamizelkę i lewy but — jak kazał mu retor. Mason odsłonił koszulę na jego lewej piersi i pochyliwszy się uniósł nogawkę na jego lewej nodze aż po kolano. Pierre chciał pośpiesznie zdjąć i prawy but i zakasać pantalony, żeby uwolnić od tej fatygi nie znanego sobie człowieka, ale mason oświadczył, że to niepotrzebne — i podał mu pantofel na lewą nogę. Pierre z uśmiechem dziecinnego zawstydzenia, zdziwienia i drwiny z siebie samego, mimo woli występującym na jego twarzy, z opuszczonymi rękami i rozstawionymi nogami stał przed bratem retorem i czekał na nowe rozkazy.
— I wreszcie na dowód szczerości proszę, byś mi zdradził swą największą namiętność — rzekł retor.
— Moja namiętność! Miałem ich tak wiele — powiedział Pierre.
— Tę namiętność, która bardziej niż inne nie pozwala ci kroczyć drogą cnoty — powiedział mason.
Pierre milczał szukając.
„Wino? Obżarstwo? Bezczynność? Lenistwo? Porywczość? Złość? Kobiety?” — wyliczał w myśli swe ułomności, oceniał je i nie wiedział, której oddać pierwszeństwo.
— Kobiety — rzekł Pierre głosem cichym, ledwie dosłyszalnym. Mason nie poruszał się i długo nic nie mówił po tej odpowiedzi. Zbliżył się wreszcie do Pierre’a, wziął chusteczkę leżącą na stole i znowu zawiązał mu oczy.
— Powiadam ci po raz ostatni: zwróć całe swe baczenie na siebie samego, nałóż łańcuch na swe zmysły i szukaj szczęśliwości nie w namiętnościach, ale w swym sercu. Źródło szczęśliwości jest nie na zewnątrz, lecz wewnątrz nas…
Pierre już czuł w sobie owo odświeżające źródło szczęśliwości, które teraz przepełniło jego duszę radością i wzruszeniem.
IV
Wkrótce potem do ciemnej kaplicy przyszedł po Pierre’a już nie poprzedni retor, lecz poręczyciel Willarski, którego poznał po głosie. Na nowe zapytania o stałość jego postanowień Pierre odpowiadał:
— Tak, tak, zgadzam się — i z jasnym dziecięcym uśmiechem, z odsłoniętą tłustą piersią, krocząc nierówno i bojaźliwie jedną nogą rozzutą i jedną obutą, poszedł naprzód, z przystawioną do piersi przez Willarskiego obnażoną szpadą. Z komnaty poprowadzono go korytarzami, skręcając tam i z powrotem, i wreszcie przyprowadzono do drzwi loży. Willarski zakaszlał, odpowiedziano mu po masońsku uderzeniami młotków i drzwi otworzyły się przed nim. Czyjś basowy głos (Pierre ciągle miał oczy zawiązane) zadał mu pytanie, kim jest, gdzie, kiedy się urodził itd. Potem jeszcze raz gdzieś go zaprowadzono nie odwiązując mu oczu i podczas drogi mówiono mu alegorie o trudach jego podróży, o świętej przyjaźni, o przedwiecznym Budowniczym świata, o męstwie, z jakim powinien znosić trudy i niebezpieczeństwa. Podczas tej drogi Pierre zauważył, że nazywano go to poszukującym, to cierpiącym, to pragnącym i przy tym różnie stukano młotkami i szpadami. W tym czasie gdy go prowadzono do jakiegoś przedmiotu, zauważył, że między jego przewodnikami powstał niepokój i zamieszanie. Słyszał, że otaczający go ludzie wszczęli między sobą spór i że jeden nalegał, by go poprowadzono po jakimś dywanie. Potem ujęto go za prawą rękę, położono ją na czymś, a lewą kazano mu przyłożyć cyrkiel do lewej piersi i zmuszono go, aby powtarzając słowa, które wygłaszał ktoś inny, złożył przysięgę na wierność prawom zakonu. Potem zgaszono świecę, zapalono spirytus, co Pierre rozpoznał po zapachu, i oznajmiono, że ujrzy Małe Światło. Zdjęto mu przewiązkę i w słabym świetle spirytusowego ognia Pierre jak we śnie ujrzał kilku ludzi w takich samych fartuchach jak i retor, którzy stali naprzeciw niego ze szpadami skierowanymi w jego pierś. Wśród nich stał człowiek w białej zakrwawionej koszuli. Zobaczywszy to, Pierre podał się piersią naprzód na szpady, pragnąc, żeby wbiły się weń. Lecz szpady odsunęły się od niego i natychmiast zawiązano mu znowu oczy.
— Teraz widziałeś Małe Światło — rzekł do niego czyjś głos. Potem znowu zapalono świece, oznajmiono, że musi ujrzeć Wielkie Światło, i znowu zdjęto przepaskę, i więcej niż dziesiątek głosów odezwał się nagle: „Sic transit gloria mundi.”*
* Tak przemija sława świata.
Pierre jął po trochu przychodzić do siebie i przyglądać się pokojowi, w którym przebywał, i znajdującym się w nim ludziom. Wokół długiego stołu nakrytego czarnym obrusem siedziało dwunastu ludzi, wszyscy w takich samych strojach jak te, które widział przedtem. Niektórych Pierre znał z petersburskiego towarzystwa. Na miejscu przewodniczącego siedział nieznajomy młody człowiek z osobliwym krzyżem na szyi. Po prawej ręce siedział Włoch-abbé, którego dwa lata temu Pierre widział u Anny Pawłowny. Był tu jeszcze pewien nader ważny dygnitarz i Szwajcar-guwerner, który uczył przedtem u Kuraginów. Wszyscy milczeli uroczyście, słuchając słów przewodniczącego, który trzymał w ręku młotek. W ścianę była wprawiona gorejąca gwiazda; z jednej strony stołu znajdował się niewielki dywan z różnymi figurami, z drugiej coś w rodzaju ołtarza z Ewangelią i czaszką. Wokół stołu stało siedem dużych świeczników jak gdyby cerkiewnych. Dwaj bracia podprowadzili Pierre’a do ołtarza, rozstawili mu nogi pod kątem prostym i kazali się położyć, mówiąc, że pada u wrót świątyni.
— Powinien otrzymać przedtem kielnię — rzekł szeptem jeden z braci.
— Ach! dość, jeśli łaska — rzekł inny.
Pierre, nie usłuchawszy, roztargnionymi krótkowzrocznymi oczami rozejrzał się wokół i nagle opadły go wątpliwości: „Gdzie jestem? Co robię? Czy się zemnie nie naigrawają? Czy nie będę się wstydził wspomnieć o tym?” Lecz jego wątpliwości trwały tylko mgnienie. Pierre spojrzał na poważne twarze otaczających go ludzi, przypomniał sobie wszystko, co już był przeszedł, i zrozumiał, że nie można się zatrzymać w połowie drogi. Przeraziło go własne zwątpienie i usiłując wywołać w sobie poprzednie uczucie rzewności padł u wrót świątyni. Istotnie, spłynęło nań uczucie jeszcze silniejszego rozrzewnienia niż przedtem. Kiedy przeleżał pewien czas, kazano mu wstać i włożono na niego taki sam biały skórzany fartuch, jaki mieli na sobie inni, dano mu w rękę kielnię i trzy pary rękawiczek i wówczas zwrócił się do niego wielki mistrz. Powiedział, żeby się starał niczym nie zbrukać bieli tego fartucha, który wyobraża moc i nieskazitelność; potem o nie objaśnionej kielni powiedział, żeby starał się nią oczyszczać swe serce z grzechów, a serce bliźniego pobłażliwie nią wygładzać. Następnie o pierwszej parze męskich rękawiczek powiedział, że Pierre nie może poznać ich znaczenia, ale że powinien ich strzec, o drugiej parze męskich rękawiczek powiedział, że powinien je wkładać na zebraniach, i wreszcie o trzeciej parze rękawiczek, damskich, powiedział:
— Ukochany bracie, dano ci i te niewieście rękawiczki. Oddaj je kobiecie, którą będziesz czcił więcej od innych. Tym podarkiem przekonasz o nieskazitelności swego serca tę, którą wybierzesz sobie na godną wolnomularkę. — Milczał przez czas pewien, a potem dodał: — Jednak strzeż, ukochany bracie, by te rękawiczki nie zdobiły rąk nieczystych. — Pierre’owi się wydało, że kiedy wielki mistrz wypowiedział te ostatnie słowa, przewodniczący zmieszał się. Pierre zmieszał się jeszcze bardziej, poczerwieniał aż do łez, jak czerwienią się dzieci, zaczął się oglądać niespokojnie; zapadło kłopotliwe milczenie.
Milczenie owo przerwał jeden z braci, który podprowadził Pierre’a do dywanu i ją czytać z zeszytu objaśnienia wszystkich figur wyobrażonych na nim: słońca, księżyca, młotka, pionu, kielni, kamienia zwykłego i ociosanego, graniastosłupa, trzech okien itd. Następnie wyznaczono Pierre’owi miejsce, pokazano znaki loży, wymieniono hasło i wreszcie pozwolono mu usiąść. Wielki mistrz zaczął czytać statut. Statut był bardzo długi. Pierre z radości, wzruszenia i wstydu nie był w stanie pojąć tego, co czytano. Przysłuchał się tylko ostatnim słowom statutu i zapamiętał je.
— „W przybytkach naszych nieznane są inne stopnie — czytał wielki mistrz — prócz tych, które się znajdują między cnotą i występkiem. Strzeż się robić jakieś wyróżnienie, które by mogło naruszyć równość. Biegnij na pomoc bratu, kimkolwiek on byłby, poucz błądzącego, podtrzymaj upadającego i nie żyw nigdy gniewu ani złości przeciwko bratu. Bądź życzliwy i uprzejmy. We wszystkich sercach wzniecaj ogień cnoty. Podzielaj szczęście bliźniego swego, niech zawiść nigdy nie zamąci tej czystej rozkoszy.
Przebacz wrogowi swemu, nie mścij się, chyba jeno czyniąc mu dobro. Wypełniwszy w ten sposób najwyższe prawo, odnajdziesz ślady dawnego majestatu, któryś był utracił” — skończył i wstawszy objął Pierre’a i pocałował go.
Ze łzami radości w oczach Pierre rozglądał się dookoła siebie, nie wiedział, co odpowiadać na gratulacje i odnawianie znajomości z tymi, którzy go otaczali. Nie uznawał tu żadnych znajomości; w tych wszystkich ludziach widział tylko braci i płonął niecierpliwością, by wraz z nimi zabrać się do dzieła.
Wielki mistrz uderzył młotkiem, wszyscy siedli na swych miejscach, a jeden z nich wygłosił naukę o konieczności pokory.
Wielki mistrz zaproponował wypełnienie ostatniego obowiązku i poważny dygnitarz, który nosił nazwę jałmużnika, jął obchodzić braci. Pierre pragnął wpisać na listę jałmużnika wszystkie pieniądze, jakie miał, ale obawiał się, by tym nie okazać pychy, zapisał więc tyle, ile zapisywali inni.
Zebranie skończyło się, a gdy Pierre wrócił do domu, zdawało mu się, że przyjechał z jakiejś dalekiej podróży, w której spędził dziesiątki lat, zmienił się całkowicie i odstąpił od dawnego trybu życia i od dawnych nawyków.
Przełożył: Andrzej Stawar
Przegląd treści podług rozdziałów*
* Wg wyd. Bibl. russk. romana, L. N. Tołstoj, „Wojna i mir”, t. I – II; III – IV. Gosudarstwiennoje Izdatielstwo Chudożestwiennoj Litieratury, Moskwa 1949.